Wulkan Acatenango – Gwatemala

Wróciliśmy dosłownie niedawno z wyprawy – Powrót do Dzikości. Oto relacja z pierwszych dni – wejścia na Wulkan Acatenango. Ten trekking był dla mnie niezwykły z kilku powodów.

Przyrodniczo i krajobrazowo jeden z najpiękniejszych jakie w życiu miałem okazje przejść. Łączył kilka stref klimatycznych stąd takie zróżnicowanie roślinności podczas wędrówki.

Zaczęliśmy marsz na wysokości ok 1900m n.p.m. idąc przez pola kukurydzy, kawy i nielicznych bananowców by zaraz potem znaleźć się w pięknym bujnym lesie mglistym. Takim samym lesie jaki można znaleźć w Kostaryce czy Kolumbii gdzie klimat tropikalny miesza się z chmurami zalęgającymi w wyższych partiach gór. Las ten stary pełen wielkich drzew liściastych, paproci olbrzymich, lian i wielkich korzeni pozwolił nam schronić się przed palącym słońcem. To był drugi dzień naszej wyprawy i potrzebowaliśmy tego cienia aby powoli przyzwyczaić się do tropikalnego słońca.

Już na pewnej wysokości około 3000 metrów gdy weszliśmy w strefę lasu iglastego wyłoniła się przed nami panorama widokowa jaką można oglądać z tego wulkanu tylko raz do roku. Tak zwana mar de las nubes czyli morze chmur – warstwa śnieżno-białych kłębiastych chmur zalegających warstwą przypominającą dywan pierza pod stopami. Gwatemala to ponad 30 wulkanów wraz z tymi najwyższymi w Ameryce Środkowej sięgającymi 4 tysięcy metrów ponad poziom morza.

Oznacza to że ponad wspomnianą mleczną warstwę chmur jak świątynie lub piramidy wystrzeliwały majestatyczne, zapierające dech w piersiach stożki gwatemalskich wulkanów. Zrobiło to na mnie wielkie wrażenie. Czułem, że jest pewnym zaszczytem móc wędrować w ciszy i pięknej pogodzie patrząc na te kilkuset tysiącletnie góry wulkaniczne wyrastające z chmur. To jakby cała natura mówiła do nas “zobacz jak jestem piękna, majestatyczna i poruszająca. Są we mnie siły które z głębin Ziemi tutaj sięgając budują zbocze i ścieżkę po której idziesz.. To tak jakby też sama natura mówiła do nas – Nie potrzebujesz żadnych świątyń. Ja jestem świątynią..” Szliśmy tak więc wpatrzeni w ten spektakl, szukając rytmu w oddechu i marszu.

W naszej grupie od samego początku założyliśmy że nie wchodzimy na górę aby zdobyć szczyt. Mamy prawo być też słabi podczas tego marszu, zatrzymać się, odpocząć i posłuchać tego co mówi moje ciało. A do każdego z nas coś mówiło. Mówiło w zdwojony sposób o napięciach które przynieśliśmy ze sobą z pracy, relacji czy zaniedbania bycia z nim po prostu w kontakcie. Dopominało się też głębszych oddechów lekko rozrzedzonego powietrza i dużo tlenu. Chętnie więc przystawaliśmy w cieniu drzew, rozmawialiśmy czy po prostu korzystaliśmy ze wsparcia siebie nawzajem. Poznawaliśmy się.. Bo był to nasz wciąż drugi dzień wyprawy ale jak ktoś zauważył niedługo później panowało dziwne uczucie jakbyśmy już ze sobą wędrowali od tygodnia.

Ognisko i nocleg na szczycie takiego wulkanu i świątyni natury również miały w sobie coś wzniosłego.. Nasz pierwszy krąg przy ogniu na szczycie. Możliwość podzielenia się tym z czym przychodzę, z tym czym jestem bez zbędnego szukania pięknych słów. Mówienie tego co mnie blokuje ma zadziwiającą odblokowującą właściwość. Rozpuszcza coś i pozwala poczuć się lepiej, lżej.. Spotkaliśmy się więc kręgu ze sobą na tyle na ile każdy umiał i na ile każdy chciał.

Gwiazdy wyłoniły się nad nami a w pewnym momencie wulkan Fuego czyli Ogień eksplodował żarem i lawą która spłynęła na około jego szczytu.. Nasz obóz znajdował się na wysokości 4 tysięcy metrów na uśpionym wulkanie Acatenango około 700 metrów od czynnego stożka wulkanu Fuego. Czuliśmy się bezpiecznie będą w takiej odległości i śpiąc na nieczynnym wulkanie. Z drugiej strony w takich miejscach natura przypomina że nic nie jest tak na prawdę pewne i gwarantowane..

Pobudka o 4 nad ranem w zupełnej ciemności i zimnie. Kilka łyków gorącej kawy na rozgrzanie i rozpoczynamy około godzinny trekking na sam szczyt wulkanu Acatenango na którym spaliśmy. Dla tych którzy czują że chcą zobaczyć w ten sposób wschód słońca. Można też zostać w namiocie. Wałczę ze sobą. Ze zmęczeniem, pragnieniem snu, słabością. Jedną z rzeczy które najmniej lubię w życiu jest przerwanie snu. Walczę z silną pokusą zostania i w końcu decyduje się pójść. Czasem w życiu warto odpuścić. Nie iść na siłę pod prąd i wbrew sobie. Jak długo można się zmuszać do wykonywania obowiązków które mi nie służą?

Czasem jednak robimy coś co kochamy ale aby dojść do jakiegoś poziomu dajmy na na to gry na instrumencie potrzeba nam wyrobienia nawyku i wewnętrznej dyscypliny aby ćwiczyć, powtarzać i po prostu iść na przód. Czasami to płynie samo a czasami wymaga wewnętrznej siły i motywacji, pokonania własnego zniechęcenia i rozleniwienia. Zdaje się że jest też trzecia możliwość gdy działamy na co dzień. To sytuacja w której zajmujemy się tym co lubimy i kochamy ale tak bardzo siebie ciśniemy i mobilizujemy że zatracamy równowagę, prawo do odpoczynku i zatrzymania się. Zatracamy siebie..

Rozważałem wiec przez chwilkę w której z tych trzech opcji właśnie jestem i zdecydowałem że chcę świadomie podjąć ten wysiłek. Pójść w ciemności na szczyt mimo chwilowego braku chęci i motywacji. Po kawie, 30 minutach marszu i pierwszych promieniach słońca zupełnie zapomniałem o porannym kryzysie i cieszyłem się chwilą obecna.. Promienie słońca wyłaniały się pojedynczo zza odległego wulkanu Agua lezącego kilkadziesiąt kilometrów od nas.

Miałem wręcz wrażenie że góra ta rozszczepia te promienie pokazując nam całe spektrum światła. Jak rośliny spragnione wody pozwalaliśmy tym promieniom rozgrzać nasze policzki, twarze i dłonie. To był chyba jeden z moich najpiękniejszych wschodów słońca jakich doświadczyłem.

Gdy zeszliśmy do obozu czekało na nas już pyszne śniadanie i piękna medytacja którą poprowadziła nasza trenerka – Ada Stolarczyk. Na stojąco z twarzami skierowanymi do słońca i uwagą w środku podążaliśmy za wizualizacją w której wędrowaliśmy do Ziemi, Nieba i siebie. Krzysztof